czwartek, 14 listopada 2013

Argentyna





Przede wszystkim spotkałem tam ludzi. Wyjątkowe to były spotkania. Postaram się jeszcze w tym miejscu to pokazać.

W prowincji Misiones, przy granicy z Brazylią i Paragwajem, ziemia jest czerwona. Słyszałem o tym przed przyjazdem. Myślałem jednak, że ta czerwień to metafora. Moja wyobraźnia była ograniczona. Spadł deszcz, a po wejściu do domu na butach przynosiliśmy krew. Spotkałem ludzi, których matki i ojcowie przyjechali do Misiones na początku dwudziestego wieku i którzy urodzili się już na miejscu; a także tych, którzy przyjechali w latach 30., a urodzili się jeszcze w Polsce. Wciąż przechowuję w pamięci obraz swoich małych ojczyzn. Ich rodzicie wybrali Argentynę, bo uznali, że skoro mogą mieć hektary tu, zamiast mórg tam, to niechybnie odmieni ich los. Przecież ziemia żywi. Nie wiedzieli jednak, jak wygląda ta ziemia, jaki jest klimat, jakie insekty będą im uprzykrzały życie, jak wszystko jest inne. Zdaje się, że nikt z tych co wiedzieli, nie kwapił się tą wiedzą z nimi dzielić. A nuż by się rozmyślili, a przecież ich przyjazd ze względów politycznych był jakoś pożądany. Podobno po przyjeździe płakały kobiety. Jestem przekonany, że mężczyźni też płakali, tylko nie mogłem o tym usłyszeć. Mówią polszczyzną wyjątkową - akcentem, słowami, melodią. Fotografia języka w czasie, przeszła, lecz wciąż żywa mowa. 

Dużym przeżyciem była wizyta w osadzie założonej przez Polaków pod koniec lat 30. Opowiadało mi o niej kilka osób, które się tam wychowały, ale ją opuściły. W pewnym momencie okazało się, że już wyobrażone będę mógł skonfrontować z realnością. To dzięki ojcu Sewerynowi, który zaproponował, że nas tam zawiezie. Doceniłem ten gest. Zajechaliśmy do jednego z domów. Wyszedł gospodarz - Antonio. Niebieskie oczy, polska mowa. Przyniósł banany, zaproponował yerba, żartował. A wszystko w miejscu, do którego nie można dotrzeć, gdy spadnie deszcz. Jest wtedy podobnie jak w Polsce, gdy pada śnieg. Samochód w poślizgu, droga ucieka spod kół. Z tą różnicą, że tu przyczyna ma czerwony, a nie biały kolor.

W Buenos Aires spotkania wyjątkowe, ale wszystko inaczej niż w Misiones. Inne historie, inna scenografia. Życzliwość ta sama. W Misiones na werandzie domu maczety za parcianym paskiem, a już po czterech dniach ruch windą wprost do mieszkania apartamentowca w jednej z lepszych dzielnic. W górę jechałem windą, która, jak się okazało, obsługuje wejście służbowe. Cóż - tak wycenił mnie portier na dole. Myślę, że pewnie miał po temu dobre przesłanki. Gdy wychodziłem po kilku godzinach gospodarze skierowali mnie już do "swojej" windy. Były też w Buenos inne windy, inne domy, nie tylko apartamenty i nie tylko w tych najlepszych dzielnicach. Rozmowy różne, każda wyjątkowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz